DOM LEPIONY HISTORIĄ

 

Dom
Zbigniew Herbert

Dom nad porami roku
dom dzieci zwierząt i jabłek
kwadrat pustej przestrzeni
pod nieobecną gwiazdą

dom był lunetą dzieciństwa
dom był skórą wzruszenia
policzkiem siostry
gałęzią drzewa

policzek zdmuchnął płomień
gałąź przekreślił pocisk
nad sypkim popiołem gniazda
piosenka bezdomnej piechoty

dom jest sześcianem dzieciństwa
dom jest kostką wzruszenia

skrzydło spalonej siostry

liść umarłego drzewa

 

(Zbigniew Herbert, Wiersze zebrane, Kraków: Wydawnictwo a5, 2011, strona 8.)

 

 

 

Dom. Miejsce, bez którego łatwo o zagubienie.

Niby banalny, a mimo to, napis nad bramą czarował każdego, kto tędy przechodził: KAMIENICA NAJLEPSZA POD SŁOŃCEM. Niezwyciężony bastion, który dzielnie odpierał ataki nieprzyjaznego świata i z rodzicielską czułością przygarniał życiowych rozbitków. Od dziecka mieszkałam tutaj pod numerem pierwszym i byłam właścicielką prywatnego eldorado. Pozostali mieszkańcy także nie spieszyli się z decyzjami o wyprowadzkach. Bo i po co? Zacisze domowe – dobrostan nie do przejaskrawienia.

Miasto błyskawicznie rozrastało się wokół niespełna dwupiętrowej kamienicy próbując przytłoczyć ją napuszonymi fasadami szklanych wieżowców. Ale ona wcale się tym nie przejmowała i na przekór betonowym szarościom od pokoleń stroiła się w kolory czterech pór roku.

 

*

Nad podziw ciepły wrzesień sprawił, że gęsta winorośl szczelnie oplatająca stare mury budynku cieszyła zmysły feerią jesiennych barw. A wiatr dyrygent ukryty w pnączach muzykował z listkami półszeptem i swojsko. W takiej oto wielopokoleniowej bezpiecznej i sielskiej przystani przyszło nam wspólnie dzielić zwyczajnie niezwyczajną codzienność.

Cztery mieszkania zastawione meblami starymi i nowymi, emocjami dobrymi i tymi trochę mniej, lodówkami i pralkami, emaliowanymi i przypalonymi garnkami, sprawami załatwionymi i tymi do załatwienia, stertą białej i kolorowej pościeli, wesołymi i smutnymi historiami, zwykłymi kubkami i niezwykłymi filiżankami, skrywanymi wstydliwie wspomnieniami i wreszcie dziecięcymi zabawkami i obrazami zarówno tymi na ścianach jak i tymi malowanymi słowem w pamiętnikach chowanych pod poduszką. Po prostu cztery mieszkania wypełnione bezcennym życiem poukładanym lepiej lub gorzej, skrzeczącą nierzadko rzeczywistością i losami ludzkimi, które zupełnie jak koty chadzają własnymi ścieżkami…

 

**

Otworzyłam ciężkie dębowe drzwi. Na schodach siedzieli spłoszeni Szymon i Paweł. Bliźniacy spod czwórki z fryzurami w miedzianym kolorze, które akurat dzisiaj bardziej niż zwykle sterczały im na wszystkie strony. Paweł chlipał rozdzierająco. A Szymon rękawem kurtki z heroiczną systematycznością rozmazywał mu na twarzy krew cieknącą z rozkwaszonego nosa. Ledwo domyśliłam się, że próbował ją jednak wytrzeć, a nie wetrzeć w mokre od łez policzki brata.

- Na Boga! Co się stało chłopcy? Gdzie wasza mama? – Spytałam, błądząc nerwowo po kieszeniach w poszukiwaniu jakiejkolwiek choćby i zasmarkanej chusteczki.

- Mama jeszcze nie wróciła z zakupów… A my właśnie wracamy z wojny… I Paweł został ranny… - oznajmił z dumą Szymon i popatrzył krytycznie na swój sponiewierany i jakże już bezużyteczny rękaw. Uznał jednak, że wojna wymaga wielu poświęceń i postanowił spożytkować w słusznym celu i drugi rękaw. A ten natychmiast wylądował na spuchniętym i czerwonym nosie kontuzjowanego rudzielca. Z rozpaczą popatrzyłam na ten kulawy aczkolwiek nie pozbawiony sensu akt solidarności i braterskiej miłości. Na szczęście, w jednej z kieszeni, w której zresztą niczego wartościowego nie spodziewałam się znaleźć, odkryłam prawdziwą i całkowicie nieużywaną chusteczkę higieniczną. Podałam ją Pawłowi i wydałam żołnierską komendę:

- Baczność! Do mojego mieszkania marsz! – I już zupełnie łagodnie dodałam:

- U mnie poczekamy na waszą mamę. Zaraz do niej zadzwonię z wyjaśnieniami. A przy kubku gorącego kakao opowiecie mi o tej pożal się Boże stoczonej bitwie…

Blade promienie słoneczne zerkały nieśmiało przez kuchenne okno, a te odważniejsze pełzały leniwie po stole pamiętającym jeszcze dzieciństwo mojego taty. Tę sprzyjającą okoliczność wykorzystała Perełka, moja mlecznobiała kotka, która rozpoczęła plażowanie na kraciastej serwecie. Zaraz, zaraz… Mlecznobiała? Czyżby?! Z brudnymi stopami na mój stół?! Co za nocna łazęga! Tym razem musiałam jej jednak odpuścić, bo na moich oczach rozgrywało się coś poważniejszego od niestosownie zapuszczonych kocich łap. Szkolny dramat. Promyki muskały długaśne Perełkowe wąsiska, a z Perełkowego gardła wydobywało się kocie mruczando. Milczący Paweł starał się nie myśleć o bolącym nosie. Całą swoją uwagę skupił na mizianiu kociego futerka. Za to Szymonowi buzia się nie zamakała.

- Wiesz, że w naszej klasie pojawili się nowi Ukraińcy? - Kręcił się na krześle z intensywnością małego bączka. Ono skrzypiało, a ja miałam obawy, czy przypadkiem nie ze strachu, że tej tyrady wierceń nie przetrzyma.

- Nie wiedziałam… Jedzcie kanapki i pijcie kakao póki gorące. A ja zamieniam się w słuch i czekam na wyjaśnienia.

- No i ci Ukraińcy są okropni… Bez przerwy nas zaczepiają… I wyzywają nas chyba brzydko i chyba po ukraińsku… A wszystko zaczęło się od czekoladek, które nasza wychowawczyni przyniosła do klasy i je rozdała. Ale tylko Ukraińcom. Coś tam tłumaczyła, że im się należą, bo są biedni i poszkodowani… A my, co? W związku z tym, że nie dostaliśmy tych czekoladek także staliśmy się biedni i poszkodowani. No tak?

- Może po prostu jedynie niepoczęstowani… Co oczywiście nie usprawiedliwia waszej pani, bo moim zdaniem zachowała się niegrzecznie.

- No właśnie! A na przerwie Dima na naszych oczach pakował sobie do buzi te czekoladki, rechotał bez sensu i zaczął w nas rzucać papierkami po tych czekoladowych cukierkach. I wtedy odezwał się Paweł i kazał mu to posprzątać. A Dima nie chciał. No to… Paweł nie wytrzymał i go popchnął… A tamten się zakrztusił i trzeba go było walić w plecy. Ja to nawet bardzo się do tego przykładałem. Aż mnie ręka rozbolała. A Dimę chyba plecy, bo się wkurzył i powiedział, że spotkamy się po lekcjach i załatwimy sprawę po męsku. No i się spotkaliśmy… Paweł i Dima walczyli, a my z Maksem, wiesz, tym przyjacielem Dimy, byliśmy tymi, no… sek… sekstantami…

- Sekundantami. – Poprawiłam chichocząc w duchu.

- Ooo! Znasz trudne słowa! Ekstra! Zgadza się. Sek… Sekundantami… A co było dalej to już wiesz. No prawie. Paweł dostał w nos, a Dima ma chyba złamany palec… My tego tak nie zostawimy. Chcieli wojny, będą mieli wojnę – Szymon z wypiekami na twarzy skończył mówić i zacisnął pięści.

Popatrzyłam z trwogą na tę wschodzącą burzę nienawiści.

- Chłopcy, czy wy w ogóle zdajecie sobie sprawę z tego, czym jest wojna?

Milczący dotąd Paweł odezwał się pierwszy.

- No… Teraz trwa wojna na Ukrainie. Rosja nie lubi Ukrainy i dlatego na nich napadła. Ukraińcy się bronią, ale Dima i cała reszta są tchórzami, bo uciekli ze swojego kraju… My byśmy nie uciekali.

- Posłuchajcie mnie uważnie. Wojna to zło pleniące się jak chwasty, to śmierć, strach i niewyobrażalne cierpienie. Ludzie nie marzą o tym, aby dobrowolnie uciekać z własnej ojczyzny. Uciekają, bo są do tego zmuszeni. Wasi koledzy i koleżanki zza wschodniej granicy tak samo jak wy mieli kiedyś swoje przytulne domy, mieszkania, pokoje, w których chowali swoje największe skarby, i w których czuli się bezpiecznie. A teraz to wszystko utracili. Wojna wszystko zmieniła i zniszczyła. Umiecie to sobie wyobrazić? Ich ojcowie walczą teraz dzielnie na froncie o wolność, przelewają krew za swój kraj i giną na polu walki. Pomyśleliście o tym? Opowiadałam wam o moim dziadku, którego historię dopiero niedawno udało się odkryć? Mój dziadek zginął na Woli w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Hitler wydał wtedy rozkaz, żeby zabić każdego mieszkańca Warszawy, a miasto zrównać z ziemią. Słyszeliście o rzezi na Woli? Niemcy w przeciągu trzech dni wymordowali na Woli kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Zabitych układano w niewyobrażalnie wysokie stosy i podpalano. Swąd spalonych ciał mieszał się ze strachem i krzykami tych, którzy jeszcze żyli. To była masowa egzekucja, ludobójstwo. To się nazywa wojna... Wierzcie mi, nie chcecie poznać jej smaku… Pokażę wam coś.

Sięgnęłam po książkę „Rzeź Woli” Piotra Gursztyna i otworzyłam na stronie zaznaczonej przekornie wesołą zakładką w zabawne żyrafy.

- Pawełku, przeczytaj na głos ten fragment.

Jego drżący głosik niósł książkowe słowa aż pod sufit. Ich powaga przytłaczała bezlitośnie.

„Wśród nich Janusz Wronka, wtedy 7-letni chłopiec: (…) starszy człowiek, jak szedł, wyjął menażkę i mu podał, żeby się napił wody. Jakiś szwab, Niemiec wsadził mu bagnet w brzuch, tak że się położył. Został na miejscu. Akurat szła koło mnie kobieta, która na ręku miała małe dziecko. Widać, że zamożna, bo w kapeluszu, futrze. Znała język i odezwała się do tego Niemca po niemiecku. Ten podleciał, złapał dzieciaka za nogi i do ognia wrzucił. Dzieciak się palił, matka skoczyła za tym dzieckiem – były dwie pochodnie.” (Piotr Gursztyn, Rzeź Woli, Warszawa: Demart SA, 2014, strona 196.)

Paweł przestał czytać i spojrzał ze strachem na brata. Zapadło milczenie, które przerwał dopiero dzwonek do drzwi. Podniosłam się niechętnie. W drzwiach stała zziajana Urszula w rozpiętym płaszczu, z siatkami wypchanymi zakupami po same brzegi i tyralierą gotowych zdań na ustach.

- Gdzie są te moje urwipołcie? Czy oprócz jednego krwawego nosa są jeszcze jakieś straty? Dziękuję Martyno za opiekę nad nimi. Pewnie jutro czeka nas dywanik u dyrektora szkoły. Dziwne, że jeszcze nikt nie dzwonił w tej sprawie. Może jednak obyło się bez świadków. Jak myślisz, jest nadzieja? Co ja wygaduję! Gdzie moja odpowiedzialność?! Gdyby tylko żył ich ojciec… - Ula wparowała do kuchni i zganiła synów wzrokiem. To wystarczyło, aby obaj zerwali się na równe nogi.

- Pożegnajcie się z Martyną. Porozmawiamy w domu. – Srogi ton zapowiadał nielichą awanturę, ale wiedziałam, że to pozory. Ula była mistrzem zawierania wieczystych porozumień multilateralnych.

Paweł i Szymon wtulili się we mnie jak szukające ciepła nieopierzone pisklęta i nie zamierzali wypuszczać mnie z uścisku. Czułam niespokojne bicie ich malutkich serduszek. Schyliłam się i przytuliłam do twarzy dwie płomienne czuprynki. Z rozrzewnieniem pomyślałam sobie, że jednak ta króciutka lekcja tragicznej historii stanie się zaczynem czegoś dobrego. Znałam chłopców na wylot. Byłam przecież przy ich narodzinach. Patrzyłam dzień w dzień jak dorastają i jak Ula ze śmiechem raz na trzy miesiące ustawia swoje rozbrykane skarby w przedpokoju sprawdzając ile urośli. Ścienna dokumentacja wzrostowa puchła od kresek stawianych żółtą i zieloną kredką. I to nie były przypadkowe kolory. Szymek rozświetlał swój mikroświat odcieniami słońca. A Pawcio wierzył w kolor nadziei. Wiedziałam też, że w wielkiej tajemnicy biegają do jednego z wieżowców dokarmiać małe kotki. Stąd czerpałam pewność, że wydarzy się jeszcze coś wartościowego…

- Tata Dimy nie żyje. Tak jak nasz. Dlatego wiem, skąd u niego ta złość i gniew. – Obezwładnił mnie szept Szymka.

Cichutko zamknęłam drzwi za całą trójką. I dopiero wtedy pozwoliłam sobie na szloch.

***

Nie minął chyba tydzień od mojego spotkania z Szymonem i Pawłem, gdy pod nasz wspólny dach zawitali wyjątkowi goście. Wracałam do domu wąską alejką. Pod moimi nogami plątała się Perła, która na mój widok wyskoczyła z hortensji oblizując się bezwstydnie. Wolałam nie wiedzieć co przed chwilą padło jej łupem.

Przed wejściem do kamienicy stała sąsiadka spod dwójki w towarzystwie kobiet, których nie znałam.

- Cześć Martyna. Dobrze, że cię widzę. To jest Oksana. Jest muzykiem. Chwilowo bez instrumentu, bo spalił się wraz z mieszkaniem… Mąż Oksany jest strzelcem wyborowym. Walczy. A to ich córka Natasza. Spodziewam się, że będzie chodziła do szkoły z Pawełkiem i Szymonkiem. Przyjechały do nas dziś w nocy. Jakub je przywiózł spod granicy. Charków zbombardowany, musiały uciekać. Zamieszkają u nas przez jakiś czas, a potem się zobaczy.

- Cześć Krysiu. Dzień dobry paniom. Bardzo mi miło panie poznać. Przepraszam, ale niestety nie znam ukraińskiego.

- Nie szkodzi. Jakoś wszyscy będziemy musieli sobie radzić. Esperanto, angielski, body language – Krystyna lubiła żartować, ale tym razem zaraźliwy śmiech musiał ustąpić pod naporem bladego uśmiechu.

- Wyglądasz na zmęczoną. – Troska w moim w głosie.

- Myślałam, że ten dyżur już nigdy się nie skończy… Marzę o gorącej kąpieli w pianie. Marzę o śnie. Koniecznie egzotycznym. Takim, w którym leżę pod palmami i… śpię.

Krystyna i jej mąż byli lekarzami. Od początku wojny na Ukrainie z wielkim poświęceniem angażowali się w pomoc uchodźcom. Doskonale pamiętam jedno z naszych pierwszych spotkań osadzonych twardo w wojennej rzeczywistości. Krysia zadzwoniła do mnie późnym wieczorem:

- Przyjdź do mnie. Nie chcę pić sama…

Siedziałyśmy na podłodze w pokoju i sączyłyśmy wino, które miało czekać na specjalną okazję. Kto mógł przypuszczać, że tę specjalną okazję przyjdzie nam zakrapiać gorzkimi łzami i lękiem.

- Zgłosiłam się do akcji pomocy uchodźcom. I miałam dziś wezwanie do chorego dziecka, które razem z mamą zostało ulokowane w jednym z tych olbrzymich pawilonów pod Warszawą. Tam jest tyle uciekinierów. Szok i smród. Za mało łazienek. A przeciskanie się między makabrycznie wąsko ustawionymi łóżkami to jak cyrkowa akrobacja. Nie spodziewałam się, że tam będzie aż tak strasznie zimno. Nie ma się, co dziwić, że dzieci chorują. I kiedy badałam tę chorą dziewczynkę, zwróciłam uwagę na dziwne zachowanie jej matki. Była nieobecna, jakby w innym świecie. Zapytałam ją czy wszystko jest w porządku. I ona wtedy nieśmiało poprosiła o pomoc, czy mogę coś poradzić na jej krwawienie…

Wiesz Martyna, ona była wielokrotnie gwałcona przez ruskich… A potem okazało się, że takich skrzywdzonych kobiet w tym pawilonie jest jeszcze więcej… Dobrze, że udało się na szybko zorganizować pomoc ginekologiczną… Potrzebne są nam systemowe rozwiązania. Jeszcze tyle do zrobienia, jeszcze tyle do zrobienia – Powtarzała wtedy jak zaklęta.

Z zadumy o tamtym zimowym wieczorze wyrwał mnie nagły hałas. Ni stąd ni zowąd furtka otworzyła się z impetem i na podwórko wbiegły cztery rozchichrane krasnale. Nie żartuję. Cztery krasnale w czerwonych czapkach. Bliźniaki i… ?

- Dzień dobry – dziecięcy chórek oznajmił przybycie.

- To jest Dima i Maks. Będziemy się razem uczyć angielskiego. – Uroczyście oświadczył Paweł i w pełnym uśmiechu zaprezentował tymczasowy brak siekaczy bocznych.

Mogłam się tego spodziewać. Moje urwisy o złotych sercach.

 

****

Malarz, który mieszkał pod trójką kierował się w życiu wygodną zasadą zapożyczoną zresztą od trzech (że niby takich mądrych?) małp: „Nie widzę, nie słyszę, nie mówię”. I tak jak one nie lubił się w nic angażować. Ale był od nich zdecydowanie przystojniejszy. Artysta samotnik w pełnej krasie i do tego egocentryk.

- Piotrze, przyszłam cię zapytać czy zastanowiłeś się nad moją propozycją?

- Myślałem o tym, ale się waham... Znajomy jest policjantem. Wiesz, co on mówi? Że z tymi Ukraińcami to są wieczne problemy. Kradną, piją, ćpają, rozbijają się samochodami pod wpływem alkoholu i narkotyków. I czują się bezkarni…

- Problemy? Ale tu przecież chodzi o dzieci! Zresztą, nie możesz ładować wszystkich do jednego worka. Ukraińcy nie mają monopolu na zło. Polacy także kradną, piją, ćpają i jeżdżą niezgodnie z przepisami. A mi chodzi o Nataszę. To niezwykle utalentowane dziecko. Chce być malarką, a moim zdaniem już nią jest. Akurat ty powinieneś to zrozumieć najlepiej. I mógłbyś ją wiele nauczyć.

- Widziałem jej prace. – Przyznał naburmuszony.

- Widziałeś?

- Co się dziwisz? Ona nie tylko ma talent malarski, ale jest także niezwykle utalentowanym i natrętnym intruzem, który potrafi zakradać się do cudzych pracowni i bezczelnie pokazywać w telefonie swoje prace. W dodatku, żądając posłuszeństwa każe je uważnie oglądać.

- A podziwiać?

- O tym nie było mowy. Pod tym względem ma smarkula pokorę i wie, że droga na szczyt jest wyboista. Ale, masz rację, ma talent. Posiada tę szczególną wrażliwość, której nie da się opisać żadnymi słowami, ale pociągnięciem pędzla już tak.

- Wiedziałam! A co myślisz o tej wystawie? Przecież można byłoby ją zorganizować u nas. To pomieszczenie gospodarcze na parterze nadałoby się do tego wybornie. Paweł, Szymon, Dima i Maks obiecali, że też chwycą za kredki. O farbach nie może być mowy. Wiesz… Za duże ryzyko. Urszula odnawiała mieszkanie w zeszłym roku, a pędzle w połączeniu z farbami w rękach chłopców to jak broń pneumatyczna. Paintball. Zgliszcza.

- Już rozmawiałem z dyrektorką szkoły. – Wycedził i zdjął ze swetra pyłek, którego nie było.

- Rozmawiałeś?

- Co się dziwisz? Rozmawiałem. Dyrektorka ogłosi w szkole konkurs. Ma już nawet jakieś chwytliwe hasło konkursowe, ale chyba zapomniałem.

- Zapomniałeś?

- Co się znowu dziwisz? To twoje nowe hobby, czy jak? – Zapał Piotra wychodził z ukrycia. - Temat jest najmniej ważny. Liczy się entuzjazm dzieci i wiara, że ma to sens. Nie martw się o nic i zaufaj. Ogarnę to wszystko. Wstydu nie narobię. Udowodnię ci, że dysponuję wielobarwną paletą społecznych kompetencji. Co masz na obiad?

- Na jaki obiad?

- I znowu to pytające zdziwienie. Mało jesteś dziś rozgarnięta. Trudno się z tobą porozumieć. Przecież u ciebie zawsze jest obiad. Daj mi klucze i chodź za mną. Sam sobie sprawdzę, co ci w garnkach gra.

*****

Ostatnie torby z darami lądowały w bagażniku. Razem z Jakubem i Krysią szykowaliśmy się do kolejnego i już tradycyjnego wyjazdu do Płocka, do Świątyni Miłosierdzia i Miłości.

Biskup Karol, nasz wspólny znajomy i jednocześnie gospodarz katedry mariawickiej był tuzem wśród społeczników. Pod jego przytulnym dachem znajdowały azyl rzesze ukraińskich kobiet, które wraz ze swoimi dziećmi musiały uciekać z ojczyzny przed rosyjską agresją. Dzięki jego nieocenionemu wsparciu, rodziny miały szansę ułożyć sobie życie na nowo w polskich realiach. Dzieci chodziły do szkół, rozpoczynały naukę na uczelniach wyższych, a kobiety podejmowały pracę. A to w mariawickim Centrum Integracji Społecznej, a to jako szwaczki, kucharki i opiekunki do dzieci. Płock był niezwykle przyjaznym domem.

- Uff! Zdążyliśmy na ostatnią chwilę. – Zadyszana Urszula wybiegła z klatki z czterema wypchanymi plecakami, a za nią wyturlały się bliźniaki taszcząc za sobą kolejne. – Słuchajcie. Dzieciaki z klasy Pawła i Szymona postanowiły podzielić się z ukraińskimi dziećmi z Płocka przyborami do malowania i rysowania, które dostały na konkurs organizowany przez Piotra. Spakowaliśmy więc kredki, flamastry, ołówki, farby, bloki i arkusze rysunkowe. Całkiem sporo się tego uzbierało. No i mam nowinę. Przestańcie się kręcić na chwilę.

Zamarliśmy w oczekiwaniu.

- Krysiu, w przyszłym tygodniu twoją Oksanę czeka niespodzianka. Tralala! – Sopran przepędził z winorośli stadko rozćwierkanych wróbli. - Krzysztof, mój znajomy ma znajomego, który z kolei też ma znajomego. I ten znajomy zna profesora…

- Urszula! Do brzegu! Czas ucieka! – Krzyknęłam nieco zniecierpliwiona.

- Ale to ważne! Bo ten łańcuch zależności świadczy o tym, że ludziom się chce… No, więc ten profesor zna innego profesora i ten oto profesor ma… Uwaga! Badurę dla Oksany. Oksana będzie wreszcie mogła zacząć ćwiczyć i grać. Przerwa dla muzyka to przecież istna katastrofa. Nie można do niej dopuścić.

Krysia podskoczyła z radości. Skądinąd całkiem zgrabnie jej to wyszło. Biega na te swoje ćwiczenia co czwartek i efekty są. I Oksanę też w to wciągnęła. Może i ja powinnam zacząć się gimnastykować? Ciekawe, czy na pawlaczu jest jeszcze ta moja skakanka z dzieciństwa? Miała takie ładne niebieskie rączki. Muszę to sprawdzić po powrocie… A teraz: Do zadań przystąp!

 

No to w drogę. I niech będzie ona jasna i prosta. A na końcu tej drogi niech stoi bezpieczny dom. Dom z pokojem dla wszystkich.

 

******

Inwazja Rosji na Ukrainę rozpoczęła się dokładnie 24 lutego 2022 roku. Tym samym Rosjanie rozpoczęli proces upadłości moralnej. To krótkie, symboliczne opowiadanie nie aspiruje do bycia usystematyzowanym dokumentem, ani reportażem wojennym. Czym więc jest „Dom lepiony historią”? Misterną budowlą. Jest po części fikcją literacką, ale po części już nie. Składa się z cegiełek moich prawdziwych, żywych emocji, dotychczasowych przeżyć i głębokich przemyśleń o klęsce współczesnego człowieczeństwa. Ale oprócz tego i przede wszystkim moja opowieść jest wypadkową setek rozmów, opowieści przekazywanych z ust do ust, a także zapisem osobistych obserwacji. To również suma zdarzeń i doświadczeń, z którymi przyszło się mierzyć moim bliskim i mnie w tej bestialskiej wojennej rzeczywistości. To rezultat podjętych akcji, działań pomocowych i synteza naszych starań. To także świadectwo tego, że wojna na Ukrainie jest obecna w naszym życiu każdego dnia, a losy naszych ukraińskich sąsiadów nie są nam obojętne. A poza wszystkim to modlitwa o pokój i bezpieczny dom dla każdego człowieka. To apel o przestrzeganie podstawowego prawa, prawa człowieka do godnego życia.

Dorota Bocian Boci@n


Bibliografia:

1. zdjęcie: stocksnap.io - CC0 1.0 Universal Public Domain Dedication.

2. Zbigniew Herbert, Wiersze zebrane, Kraków: Wydawnictwo a5, 2011, strona 8.

3. Piotr Gursztyn, Rzeź Woli, Warszawa: Demart SA, 2014, strona 196.

 




Komentarze

Popularne posty